ków. Wnet rozproszyli się po polu i migotali na niem nakształt kwiatów, które wiatr żenie w różne strony. Wołodyjowski spojrzał po swoich:
— Mości panowie! zapraszają nas! a kto na harcownika?
Skoczył pierwszy ognisty kawaler, pan Wasilkowski, za nim pan Muszalski, łucznik niechybny, ale i w ręcznem spotkaniu harcownik wyborny; za nimi sunął pan Miazga, herbu Prus, który w całym pędzie konia umiał włócznią pierścień przenizać; za panem Miazgą skoczył pan Teodor Paderewski i pan Oziewicz i pan Szmłud-Płocki i kniaź Owsiany i pan Murkos-Szeluta i kilkunastu dobrych kawalerów, a zaś dragonów poszła również kupka, bo ich nadzieja bogatego łupu nęciła, głównie zaś bezcenne konie Arabów. Na czele dragonów jechał srogi Luśnia i przygryzając płowy wąs, zdala już sobie najbogatszego wypatrywał.
Dzień był piękny, widać ich było doskonale. Działa na wałach milkły kolejno, a nareszcie wszystkie umilkły, gdyż puszkarze bali się kogoś ze swoich obrazić, przytem woleli także patrzeć na bitwę, niż strzelać do rozproszonych harcowników. Owi zaś jechali ku sobie krokiem, nie śpiesząc się, potem kłusem i nie w linii, ale w rozproszeniu, jak któremu dogodniej. Nakoniec, przyjechawszy blisko jedni ku drugim, zatrzymali konie i poczęli się lżyć wzajem dla rozbudzenia w sercach gniewu i męstwa.
— Nie utyjecie nami, psy pogańskie! — wołali polscy harcownicy. — Sam tu! Nie ochroni was wasz prorok bezecny!
Tamci zaś krzyczeli po turecku i po arabsku. Wielu pomiędzy polskimi harcownikami rozumiało oba języki, bo wielu, za przykładem przesławnego łucznika, ciężką odbyło niewolę, więc, że poganie szczególnie hardo Najświętszej Pannie bluźnili, wnet gniew począł podnosić włosy na głowach sług Maryi i ruszyli końmi, chcąc pomścić zniewagę Jej imienia.
Któż tam kogo najprzód dosięgnął i miłego życia pozbawił? Oto pan Muszalski poraził najprzód strzałą młodego beya w purpurowej kefii na głowie i w srebrnej jak światło miesiąca, karacenie. Bolesny grot pod lewem mu okiem utkwił i do pół brzechwy wbił się w głowę, a on, przegiąwszy w tył urodziwą twarz i rozłożywszy ręce, leciał z konia. Lecz łucznik, łuk pod udo schroniwszy, skoczył ku niemu i szablą go jeszcze przeszył, poczem mu broń wyborną zabrawszy, konia jego pognał płazem ku swoim, sam zaś począł wołać po arabsku:
— Bogdaj to był sułtana syn! Zgniłby tutaj, nim kindyę ostatnią zagracie!
Usłyszawszy to, Turcy i Egipcyanie zmartwili się okropnie i zaraz dwóch beyów skoczyło ku panu Muszalskiemu, lecz z ukosa zabiegł im drogę Luśnia, do wilka srogością podobny i w mgnieniu oka ukąsił jednego na śmierć. Najprzód zaciął go w rękę, a gdy ów się pochylił za wyłuskwioną szablą, strasznem cięciem w kark prawie zupełnie odszczepił mu głowę. Drugi to widząc, zwrócił szybkiego, jak wicher konia do ucieczki, ale tymczasem pan Muszalski znów łuk z pod uda wydobyć zdołał i posłał za uciekającym
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/357
Ta strona została uwierzytelniona.