śmiech nad takiem pojmowaniem spraw wojennych. On, żołnierz od lat dziecinnych, uszom swoim nie wierzył, żeby ktoś proponował nieprzyjacielowi zawieszenie broni dlatego, by był czas po odsiecz posłać.
Począł więc mały rycerz spoglądać na pana Makowieckiego i innych oficerów, oni zaś spoglądali na niego. „Żarty, nie żarty?“ — spytało kilka głosów. Poczem umilkli wszyscy.
— Wasza wielebność! — rzekł wreszcie Wołodyjowski. — Odbyłem wojny tatarskie, kozackie, moskiewskie, szwedzkie, a o takich racyach nie słyszałem. Bo nie po to tu sułtan przybył, aby nam, jeno po to, aby sobie wygodzić. Jakże to on ma dać konsens na armistycyum, jeśli mu się pisze, że przez ten czas na odsiecz sobie wygodnie poczekamy?
— Jeśli się nie zgodzi, to nie będzie nic innego, jak jest! — odrzekł ksiądz biskup.
Na to Wołodyjowski:
— Kto o armistycyum błaga, ten swój strach i swoją niemoc jawnie pokazuje, a kto na odsiecz liczy, ten widać własnym siłom nie dufa. Dowiedział się teraz o tem z owego listu pies pogański i przez to szkoda stała się nieobliczona.
Zasmucił się, usłyszawszy to, ksiądz biskup.
— Mogłem być gdzieindziej — rzekł — a żem nie opuścił w potrzebie mojej owczarni, przeto wymówki znoszę.
Małemu rycerzowi zaraz uczyniło się żal godnego prałata, więc pod nogi go podjął, potem zaś ucałował w rękę i odpowiedział:
— Broń mnie Bóg, abym ja tu wymówki jakowe dawał, jeno, że jest consilium, więc mówię, co mi eksperyencya dyktuje.
— Co tedy czynić? Niech będzie mea culpa, ale co czynić? Jak złe naprawić? — pytał biskup.
— Jak złe naprawić? — powtórzył pan Wołodyjowski.
I zamyślił się trocha, poczem podniósł wesoło głowę.
— A no, można! Mości panowie proszę za sobą!
I wyszedł, za nim oficerowie. W kwadrans potem cały Kamieniec zatrząsł się od huku dział. Pan Wołodyjowski zaś wypadł z ochotnikami za mury i napadłszy na uśpionych w aproszach janczarów, siekł ich, póki nie rozpędził i do taboru nie odegnał.
Poczem wrócił do pana generała, u którego zastał jeszcze księdza Lanckorońskiego.
Wasza wielebność — rzekł wesoło — a ot, rada!