wściekłości. Ogarnęło ich uniesienie bojowe. Niektórzy rzucali się w zapamiętaniu pojedynczo na dragonów. Tych roznoszono w mgnieniu oka na szablach. Była to walka dwóch furyi, bo i dragonów z trudu, bezsenności, głodu, ogarnęła zwierzęca zawziętość na tego nieprzyjaciela, że zaś przewyższali go biegłością w walce na białą broń, więc szerzyli klęski okropne. Ketling, ze swej strony chcąc rozwidnić pole walki, rozkazał także pozapalać maźnice ze smołą i przy ich blasku widać było niepohamowanych Mazurów, ścinających się z janczarami na szable, wodzących się za łby i za brody. Szczególniej srogi Luśnia szalał, nakształt rozhukanego byka. Na końcu drugiego skrzydła walczył sam pan Wołodyjowski, wiedząc zaś, że Baśka spogląda na niego z murów, przeszedł sam siebie. Jak gdy zjadliwa łasica, wdarłszy się w stertę zboża, przez rojowisko myszy zamieszkaną, czyni w nich rzeź straszliwą, tak i mały rycerz rzucał się na podobieństwo ducha zniszczenia między janczarami. Już imię jego znane było między Turkami i z poprzednich walk i z opowiadań Turków chocimskich, już było powszechne mniemanie, że żaden człowiek, który się z nim spotka, nie odejmie się śmierci — więc niejeden z tych janczarów, zamkniętych teraz w wyczółkach, ujrzawszy go nagle przed sobą, nie bronił się nawet, ale przymknąwszy oczy, konał pod ciosem rapiera, ze słowem: „kiszmet!“ na ustach. Wreszcie opór ich osłabł; reszta rzuciła się pod ów wał trupów, zagradzający ujście i tam ich docięto.
Dragoni wrócili teraz przez wymoszczoną fosę ze śpiewem i krzykiem, zziajani, pachnący krwią; następnie dano jeszcze kilka strzałów działowych z szańców tureckich i z zamku, poczem nastała cisza. Tak skończyła się owa walka armat, od kilku dni trwająca, a ukoronowana przez szturm janczarów.
— Chwała Bogu — rzekł mały rycerz — będzie spoczynek przynajmniej do jutrzejszej kindyi, a należy się nam sprawiedliwie.
Lecz był to względny spoczynek, bo gdy noc stała się jeszcze głębsza, w ciszy rozległ się znowu dźwięk kilofów, bijących w skalną ścianę.
— Gorsze to od dział! — rzekł nasłuchując Ketling.
— Ot, wycieczkę-by wyprowadzić — zauważył mały rycerz — ale niepodobna, ludzie zbyt fatigati. Nie spali i nie jedli, choć było co, bo czasu nie starczyło. Zresztą przy górnikach stoi zawsze na straży kilka tysięcy dżamaku i spahów, aby zaś nie mieli jakowejś z naszej strony przeszkody. Niema innej rady, jeno sami musimy nowy zamek wysadzić, a do starego się schronić.
— Nie dziś to już — odpowiedział Ketling. — Patrz, ludzie popadali jak snopy i śpią kamiennym snem. Dragoni nawet szabel nie obtarli.
— Baśka, do miasta i spać! — rzekł nagle mały rycerz.
— Dobrze, Michałku — odpowiedziała pokornie Basia — pójdę, jak każesz. Ale tam klasztor już zamknięty, więc wolałabym tu ostać i nad twoim snem czuwać.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/372
Ta strona została uwierzytelniona.