nic przedsiębrać. Żołnierze zbyt byli strudzeni. Dragonom porobiły się na prawych ramionach od ustawicznego przykładania kolb, sine narywy, tak wielkie, jak bochny chleba. Niektórzy prawie zupełnie nie mogli ręką poruszyć; tymczasem stało się widoczne, iż jeśli kowanie miny potrwa jeszcze czas jakiś bez przerwy, to główna brama zamkowa niechybnie w powietrze będzie wysadzona. Przewidując to, pan Wołodyjowski kazał za tą bramą sypać wysoki wał i nie tracąc otuchy, mówił:
— A co mi tam! wyleci brama, to się z za wału będziemy bronić; wyleci wał, to przedtem usypiemy drugi — i tak dalej, póki łokieć gruntu będziem czuć pod nogami.
Lecz pan generał podolski, utraciwszy wszelką nadzieję, pytał:
— A gdy i łokcia zbraknie?
— To i nas zbraknie! — odpowiedział mały rycerz.
Tymczasem kazał miotać na nieprzyjaciela ręczne granaty, które wiele szkód czyniły. Najsprawniejszym w tej robocie okazał się pan porucznik Dębiński, który bez liku Turków nabił, póki mu zbyt wcześnie zapalony granat nie pękł w ręku i całkiem onej nie urwał. W ten sposób poległ i kapitan Szmit. Wielu ginęło od działowego ognia, wielu od ręcznej broni, z której strzelali janczarowie, wśród gruzów nowego zamku ukryci. Przez ten czas z dział zamkowych mało strzelano, czem niepomału stropili się panowie rada w mieście. „Nie strzelają, to już widać i sam Wołodyjowski zwątpił o obronie“ — takie było powszechne mniemanie. Z wojskowych żaden nie śmiał pierwszy wypowiedzieć, że pozostaje już tylko najlepsze kondycye uzyskać; ale ksiądz biskup, próżen rycerskich ambicyi, głośno to wypowiedział. Przedtem jednak posłano jeszcze pana Wasilkowskiego do generała po wiadomości z zamku. Ów odpisał: „Zdaniem mojem, zamek i do wieczora się nie utrzyma, ale tu myślą inaczej.“
Po przeczytaniu tej odpowiedzi nawet i wojskowi poczęli mówić: „Czyniliśmy, cośmy mogli, nikt tu siebie nie oszczędzał, ale jak nie można, to nie można — i trzeba się o kondycye ułożyć.“
Słowa te wydostały się na miasto i spowodowały wielkie zbiegowisko. Tłum stał przed ratuszem niespokojny, milczący, raczej nieprzychylny, niż przychylny układom. Kilku bogatych kupców ormiańskich cieszyło się po cichu w sercach, że oblężenie się skończy, że targi się rozpoczną; lecz inni Ormianie, z dawien dawna w Rzeczypospolitej osiedli i wielce jej przychylni, a dalej Lachowie i Rusini, chcieli się bronić. „Mieliśmy się poddawać, to lepiej było odrazu — szemrano tu i owdzie — bo wtedy siła dałoby się uzyskać, a teraz kondycye nie będą łaskawe, wiec lepiej się pod gruzami zagrzebać.“
I pomruk niezadowolenia stawał się coraz głośniejszy, aż nagle i niespodzianie zmienił się w okrzyki uniesienia i wiwaty.
Co się stało? Oto na rynku pojawił się pan Wołodyjowski w towarzystwie pana Humieckiego, bo ich generał umyślnie wysłał, aby sami zdali sprawę z tego, co się w zamku dzieje. Tłumy
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/376
Ta strona została uwierzytelniona.