piej wśród gruzów, trupów, kul, niż wśród ludzi małej wiary. Po drodze dognał ich pan Makowiecki.
— Michał — rzekł — powiadaj prawdę, zaliś dla dodania serca tylko o oporze mówił, czyli też naprawdę potrafisz w zamku wytrzymać?
Mały rycerz ramionami ruszył.
— Jak mi Bóg miły! Niech miasta nie poddają, a będę się rok bronił!
— Czemu nie strzelacie? Ludzie się tem straszą i dlatego o poddaniu gadają.
— Nie strzelamy, bośmy rzucaniem ręcznych granatów zabawni, które też znaczne szkody w górnikach uczyniły.
— Słuchaj Michał, macie-li w zamku takowe obrony, byście i w tył od Ruskiej bramy bili? Gdyby bowiem (uchowaj Boże!) Turcy tamę przerwali, to się do bramy dostaną. Ja ze wszystkich sił pilnuję, ale z samymi mieszczany, bez żołnierzy rady nie dam.
Na to mały rycerz:
— Nie frasuj-że się, miły bracie. Już ja piętnaście dział od tej strony wyrychtował. O zamek także bądźcie spokojni. Nietylko sami się obronim, ale jak będzie trzeba, to i do bram posiłek damy.
Usłyszawszy to, pan Makowiecki uradował się bardzo i już chciał odchodzić, gdy mały rycerz zatrzymał go i jeszcze spytał:
— Powiedz, ty częściej tam na tych radach bywasz, chcą-li oni tylko nas doświadczyć, czyli też na prawdę Kamieniec wydać w ręce muzułmańskie zamierzają?
Makowiecki spuścił głowę.
— Michał — rzekł — powiedz ty teraz szczerze, zali się na tem nie musi skończyć? Czas jakiś będziem się opierać, tydzień, dwa, miesiąc, dwa miesiące, ale koniec będzie jednaki.
Spojrzał na niego ponuro Wołodyjowski, poczem podniósłszy ręce, zakrzyknął:
— I ty, Brutusie, przeciw mnie? Ha! sami wówczas swoją hańbę spożywać będziecie, bom ja do takiej strawy nie przywykł!
I rozstali się z goryczą w sercach.
Mina pod główną bramą starego zamku wybuchła wkrótce po przybyciu Wołodyjowskiego. Leciały cegły, kamienie, wstała kurzawa i dym. Przestrach na chwilę opanował serca kanonierów. Turcy też sypnęli się zaraz do wyłomu, jak wsypuje się stado owiec przez otwarte drzwi do owczarni, gdy pastuch i potrzódkowie napędzają je z tyłu biczami. Lecz Ketling dmuchnął w ową kupę kartaczami z sześciu dział, przygotowanych poprzednio na wale; dmuchnął raz, drugi, trzeci i wymiótł ją z podwórca. Wołodyjowski, Humiecki, Myśliszewski, nadbiegli z piechotą i dragonami, którzy pokryli wał tak gęsto jak muchy pokrywają w upalny dzień letni ścierwo wołu lub konia. Rozpoczęła się teraz walka muszkietów i janczarek. Kule padały na wał nakształt deszczu lub ziarn zboża, które tęgi chłop szuflą w górę wyrzuca. Turcy roili się w gruzach nowego zamku: w każdym dołku, za każdym złamem, za każdym ka-
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/378
Ta strona została uwierzytelniona.