Wołodyjowski spojrzał ze zdziwieniem na Ketlinga.
— Czyby od oblężenia już odstąpili, czy co? Przez dymy nic nie można dojrzeć!
Lecz dymy, zwiewane powiewem, rzedły i wreszcie opona ich przerwała się nad miastem. W tej samej chwili jakiś głos okropny i przerażony począł krzyczeć z baszty:
— Nad bramami białe chorągwie! Poddajem się!
Usłyszawszy to żołnierze, oficerowie, zwrócili się ku miastu.
Straszliwe zdumienie odbiło się na twarzach, słowa zamarły wszystkim na ustach i przez smugi dymu patrzyli ku miastu.
A w mieście, na bramie Ruskiej i Lackiej, powiewały istotnie chorągwie, dalej widać było jeszcze jedną na baszcie Batorego.
Wówczas twarz małego rycerza stała się tak białą, jak te chorągwie, kolebiące się na wietrze.
— Ketling, widzisz? — szepnął, zwracając do przyjaciela.
Ketlingowi także twarz pobladła.
— Widzę — rzekł.
I czas jakiś patrzyli sobie w oczy, mówiąc niemi wszystko, co mogli powiedzieć tacy dwaj żołnierze bez plamy i bojaźni, którzy nigdy w życiu nie złamali słowa, a którzy przed ołtarzem przysięgli wpierw zginąć, niżby mieli zamek poddać. I oto teraz, po takiej obronie, po takiej walce, która zbarazkie dzieje przypominała, po odbitym szturmie i po zwycięstwie, kazano im złamać przysięgę, wydać zamek i żyć!
Jak niedawno złowrogie kule przelatywały nad zamkiem, tak teraz złowrogie myśli przelatywały im tłumem przez głowę. I żal ściskał im serca poprostu bezmierny, żal dwóch kochanych istot i żal życia i szczęścia, więc spoglądali na się, jak błędni, jak martwi, a czasem zwracali wzrok pełen rozpaczy ku miastu: jakby się chcąc przekonać, czy ich oczy nie zwodzą i czy istotnie godzina wybiła.
A tymczasem od strony miasta zatętniały kopyta końskie i po chwili wpadł Horaim, rękodajny młodzian pana generała podolskiego.
— Rozkaz do komendanta! — krzyknął, osadzając bachmata.
Wołodyjowski wziął rozkaz, przeczytał go w milczeniu i po chwili, wśród grobowej ciszy, ozwał się do oficerów:
— Mości panowie! Komisarze przejechali czółnem rzekę i już udali się do Dłużka dla podpisania ugody. Za chwilę będą tędy wracać… Do wieczora mamy wyprawić wojsko z zamku, a białą chorągiew zatknąć, niemieszkając…
Nikt nie ozwał się słowem. Słychać było tylko szybkie oddechy i sapanie.
Wreszcie Kwasiebrodzki przemówił:
— Trzeba chorągiew zatknąć. Ludzi zaraz zgromadzę!…
Wnet tu i owdzie rozległy się słowa komendy. Żołnierze poczęli się zwierać w szeregi i brać na ramię broń. Dźwięk muszkietów i miarowe ich stąpanie budziły echa w milczącym zamku.
Ketling przysunął się do Wołodyjowskiego.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/391
Ta strona została uwierzytelniona.