— Czas? — spytał.
— Czekaj na komisarzy, dowiemy się kondycyj… Wreszcie, ja sam tam zejdę.
— Nie! ja zejdę, ja lepiej lochy znam, i wiem, gdzie co jest.
Dalszą rozmowę przerwały im głosy wołające:
— Komisarze wracają! komisarze wracają!
Jakoż, po niejakim czasie, trzej nieszczęśni wysłannicy ukazali się na zamku. Byli to: sędzia podolski Gruszecki, stolnik Rzewuski i chorąży czernihowski pan Myśliszewski. Szli ponuro z pospuszczanemi głowami; na grzbietach ich mieniły się kaftany ze złotogłowiu, które w darze od wezyra dostali.
Wołodyjowski czekał ich, oparty o ciepłe jeszcze i dymiące działo, skierowane ku Dłużkowi. Wszyscy trzej powitali go w milczeniu, a on spytał:
— Jakie kondycye?
— Miasto nie będzie rabowane, mieszkańcom życie i mienie zapewnione. Każdy, kto nie zechce zostać, ma prawo wyjść udać się, gdzie mu się będzie podobało.
— A Kamieniec?
Komisarze pospuszczali głowy:
— Na sułtana… po wieki wieków!…
Poczem komisarze odeszli, nie ku mostowi, bo tam już tłumy ludu zawaliły drogę, ale w bok przez południową bramę. Zeszedłszy na dół, siedli w czółno, którem do Lackiej bramy mieli dojechać. W nizinie, leżącej między opokami wzdłuż rzeki, zaczęli się już pokazywać janczarowie. Z miasta napływały coraz większe fale ludu i zajęły plac naprzeciw starego mostu. Wielu chciało biedz na zamek, lecz wychodzące regimenta powstrzymały ich z rozkazu małego rycerza.
Ów, sprawiwszy wojsko, przywołał pana Muszalskiego i rzekł mu:
— Stary przyjacielu, oddajże mi jedną przysługę: idź zaraz do żony i powiedz jej ode mnie . . . . . . . . . . . .
Tu głos uwiązł na chwilę w gardle małemu rycerzowi.
— I powiedz jej ode mnie: Nic to! — dodał prędko.
Łucznik odszedł. Za nim wychodziło powoli wojsko. Wołodyjowski siadł na konia i czuwał nad wymarszem. Zamek opróżniał się, ale marudnie, z przyczyny zawadzającego gruzu i złamów.
Ketling zbliżył się do małego rycerza.
— Schodzę! — rzekł, zaciskając zęby.
— Idź, jeno zwlecz, póki wojsko nie wyjdzie… Idź!…
Tu wzięli się w ramiona i przez pewien czas tak trwali. Oczy obudwom błyszczały nadzwyczajnem światłem… Ketling skoczył wreszcie w kierunku lochów…
Wołodyjowski zaś zdjął hełm z głowy: chwilę spoglądał jeszcze na ruinę, na to pole chwały swojej, na gruzy, trupy, odłamy murów, na wał i na działa, następnie podniósłszy oczy w górę, począł się modlić…
Ostatnie jego słowa były:
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/392
Ta strona została uwierzytelniona.