Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/129

Ta strona została przepisana.

W sekundę jednak stwierdziłem, że wszystko to prawda, i że nam grozi straszne niebezpieczeństwo. Ani Cavor, ani selenici nie zdążyli ruszyć się z miejsca w chwili, gdy rozprawiałem się ze swoim napastnikiem i dopiero wówczas, gdy trup jego gruchnął na ziemię, odskoczyli od nas na pewną przestrzeń, nie mogąc pojąć, co się stało. Nawet ja sam, stojąc z wyciągniętą przed siebie ręką nie mogłem w pełni uzmysłowić sobie swego położenia. — Co dalej? — brzmiało mi w uszach — co dalej robić? —
W chwilę potem wróciłem do przytomności. Przedewszystkiem zrozumiałem, że musimy oswobodzić się z więzów, trzeba jednak było przedtem przestraszyć selenitów, aby nam nie przeszkadzali. Podbiegłszy ku najbliższej ich grupie, już gotowałem się, aby na nich uderzyć, wtem jeden ze straży cisnął na mnie swoją dzidą. Przeleciawszy nad moją głową, wpadła gdzieś w przepaść, ja zaś jednym susem dogoniwszy śmiałka, rzucającego się do ucieczki, wpadłem na niego i przewróciwszy rozgniotłem go, jak karalucha. Zdawało mi się, że pod nogą skręcił mi się, jak wąż.
Selenici zaczęli uciekać, widziałem tylko oblane sinem światłem ich barki. Siedząc na ziemi, dość szybko rozerwałem kajdany na nogach, przeszkadzające mi wstać. W tejże chwili koło mej twarzy świsnęła jeszcze raz dzida, rzucona z ciemności. Chciałem gonić łotra, ale rozmyśliłem się i wróciłem do Cavora, który, jak przedtem stał nad brzegiem, konwulsyjnie starając się oswobodzić swe ręce.
— Uciekajmy — krzyknąłem mu.
— Moje ręce! — jęknął i domyśliwszy się, że nie spieszę ku niemu, bojąc się przepaści, sam podszedł do mnie, wyciągając ręce.