Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/159

Ta strona została przepisana.

temi bujną soczystą trawą, służącą za paszę księżycowym krowom, szarzały w oddali. Całe ich stado spoczywało nieopodal, rzucając wielkie cienie. Selenitów najmniejszego nie było śladu. Dotychczas nie wiem, czy uciekli ujrzawszy nas, czy też wogóle przywykli zostawiać krowy pasące się same.
— A gdyby tak podpalić tę suchą trawę — rzekłem, gdyśmy usiedli dla wypoczynku — możnaby wówczas łatwiej odnaleźć aparat.
Cavor, widocznie, nie słyszał propozycji. Z pod ręki patrzał na gwiazdy, jasno świecące, nie uważając na silny blask słońca.
— Jak myślisz, długo tu jesteśmy? — spytałem go wreszcie.
— Gdzie?
— No, tutaj, na księżycu.
— Przypuszczam, dwa dni.
— Eh, z dziesięć chyba. Słońce już przeszło zenit i kłoni się ku zachodowi. Za jakieś cztery dni zapadnie noc.
— Jakże! Przecież raz tylko jedliśmy.
— Tylko raz, a mimo to... Spojrzyj na gwiazdy.
— Dlaczegóż więc na maleńkiej planecie czas tak szybko przechodzi?
— Nie wiem, a przecież tak jest.
— W jaki to można stwierdzić sposób?
— Według gwiazd i słońca. Inaczej nie uda się. Zmęczenie i głód inaczej się tu objawiają. Zupełnie wszystko tu inaczej. Mnie naprzykład wydaje się, że od czasu naszego przybycia na księżyc upłynęło zaledwie kilka godzin.
— Całych dziesięć dni! — ciągnąłem, patrząc na słońce, stojące w pół drogi od zenitu ku zachodowi. — Zostają tylko cztery dni. Nie mamy czasu