Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/170

Ta strona została przepisana.

mnie porzuciłem próby. Pozostawało mi już tylko ruszyć w kierunku żerdzi, oznaczywszy czemś przedtem położenie aparatu, jednak zwlekałem, bojąc się by selenici nie zawładnęli nim przed naszym powrotem.
Kilka razy jeszcze obejrzałem krater. Panowała głucha cisza i pustka. Z pod ziemi, od selenitów nie dochodził szmer najlżejszy. Tylko suche gałęzie okolicznych krzaków, poruszane lekkim powiewem szemrały cicho, zlekka trącając się o siebie. W powietrzu panowała dziwna świeżość, wiatr przynosił chłodne podmuchy.
Djabliby wzięli tego Cavora!
Ręce przyłożywszy do ust, w kształcie tuby, jeszcze raz krzyknąłem z całych sił, odgłos tak był słaby, że mnie samemu wydał się dochodzącym skądś zdaleka.
Spojrzałem na białą płachtę; cień pod nią rósł z każdą chwilą; słońce kłaniało się coraz niżej nad horyzontem; już, już miało się skryć za nim.
Za wszelką cenę trzeba było ratować Cavora. Szybko zdecydowawszy się, zdjąłem kamizelkę, powiesiłem ją jako sygnał na najwyższym krzaku obok aparatu, sam zaś ruszyłem w kierunku żerdzi, powiewającej w oddaleniu dwóch mil ode mnie.
Ażeby przejść tę przestrzeń, potrzebowałem kilkuset skoków — mówiłem już jakie to są skoki. Przy każdym z nich szukałem oczyma Cavora, dziwiąc się, gdzie mógł się podziać, możliwości jakiegoś wypadku nie przypuszczałem.
Wreszcie ostatni skok — stanąłem pod żerdzią, na tem wzniesieniu, gdziem po raz ostatni rozmawiał z Cavorem. Wokoło pusto, jak dawniej. W dali czernił się wchód tunelu, a cień mój padał tuż u stóp