Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/184

Ta strona została przepisana.

a więc podnosi się w górę z dna, jak bańka. Jeszcze minuta i zaczął miarowo podskakiwać na falach — ekskursja w bezkresy światów skończyła się.
Noc była ciemna. W dali widziałem światełka sunącego parowca; woda przypływała długiemi, płaskiemi falami. Na prawo czerniło się wybrzeże, zabudowane małemi chatkami i latarnia morska błyszczała czerwonem światłem. Wzdłuż lądu ciągnęła się płaszczyzna piaskowa, poprzerzynana miejscami wodą. Ku północnemu wschodowi widać było odgraniczone miejsce do kąpieli i szereg domków, ciemnemi plamami rysujących się na coraz jaśniejszem tle nieba. — Wewnątrz aparatu mrok panował. Zapaliłbym lampkę, ale zapas elektrycznej energji w akumulatorach wyczerpał się zupełnie; musiałem siedzieć w ciemności, tłumiąc w sobie niecierpliwość wyjścia na ląd. Zrazu rwałem się z niezaspokojonej chęci, ale wytłumaczywszy sobie niepodobieństwo przedsięwzięcia czegokolwiek przed rozwidnieniem się, zacząłem patrzeć na światło latarni morskiej, siadłem w kącie i niewiadomo czemu uczuwszy się nagle śmiertelnie znużony, zasnąłem ukołysany falami.
Rozbudziło mnie przerwanie rytmicznych ruchów, kołyszących aparatem. Wyjrzawszy przez szklane okienko, spostrzegłem, że osiadłem na mieliźnie, piaszczystym cyplem wchodzącej w morze. Wdali, z jednej strony widniały domy i drzewa, z drugiej, jakby wisząca między niebem a falami masa podruzgotanego okręciku.
Trzeba było wyjść z aparatu. Otwór wchodowy znajdował się nad moją głową. Jakoś dostałem się doń i z trudem, nadzwyczajnie powoli zacząłem odkręcać iluminator. Rozległ się znowu świst wdzierającego się do środka powietrza; tym razem jednak nie