Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/186

Ta strona została przepisana.

Długo siedziałem, ziewając i przecierając oczy, wreszcie zdecydowałem się wstać. Udało mi się to, choć z niemałym trudem.
Na widok zajazdów, po raz pierwszy od czasu dotkliwego głodu w kraterze, obudził się we mnie prawdziwy apetyt. — Szynki zjadłbym, parę jaj i szklankę kawy — szepnąłem do siebie — a potem dostać się wraz z bagażem do Lympne.
Przedewszystkiem jednak trzeba się było dowiedzieć, gdzie jestem. W każdym razie jest to wschodni brzeg Anglji, tak przynajmniej zdawało mi się w czasie spadania.
Na piasku rozległ się szelest kroków; ujrzałem idącego przez plażę maleńkiego, okrągłego człowieczka o dobrodusznym wyrazie twarzy, w flanelowym kostjumie, z ręcznikiem na szyi i kąpielowym płaszczem w ręku, — nie ulegało wątpliwości, że Anglik. Uważnie spojrzał na mnie i na aparat; nie zdaje mi się, żebyśmy się mu podobali, do tego stopnia byłem zabrudzony, oberwany i zaniedbany.
— Hej, wy! Coście za jedni? — wołał niecierpliwie, stanąwszy w odległości dwunastu jardów ode mnie.
— Człowiek, jak pan widzisz, — odrzekłem.
— A to co za sztuka? — pytał, podszedłszy bliżej, wskazując na aparat.
— Powiedz mi, pan, z łaski swojej, gdzie jestem?
— To Littlestone — odpowiedział, pokazując palcem zajazdy — a tamto Dungeness! Jak widać, pan dopiero co przybił do brzegu? Co to za aparat? Jakaś maszyna?
— Tak, maszyna.
— I pan na niej przyjechałeś? Rozbicie okrętu, czy co?