Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/187

Ta strona została przepisana.

Nie spiesząc się z odpowiedzią, oceniałem i przypatrywałem się mu uważnie, on zaś podszedł jeszcze bliżej.
— Ach, mój Boże! Toś się pan musiał nacierpieć! A ja sądziłem... Tak, tak! Gdzież się panu to nieszczęście zdarzyło? A to widocznie, jakiś nowy aparat ratunkowy...?
Nie zaprzeczałem wcale, owszem w niejasnych słowach utwierdzałem go w tem przekonaniu, wkońcu zaś rzekłem:
— Potrzebuję pomocy. Trzeba wyciągnąć na brzeg kulę, nie może tutaj tak zostać.
W tej chwili nieopodal pojawiło się trzech sympatycznej powierzchowności młodych ludzi w słomianych kapeluszach, z ręcznikami i prześcieradłami. Wszyscy trzej skierowali się w naszą stronę. Widocznie byli to kuracjusze z Littlestone.
— Pomocy? — powtórzył — naturalnie! Czego pan potrzebujesz przedewszystkiem? — Z temi słowy zwrócił się ku nadchodzącym młodzieńcom i zaczął dawać im znaki; tamci przyspieszyli kroków, a po minucie stali już obok mnie, ofiarowując na wyścigi swoje usługi i zasypując mnie pytaniami, na które coprawda nie miałem ochoty odpowiadać.
— Potem wszystko panom objaśnię — rzekłem obecnie jestem strasznie zmęczony i głodny.
— Chodźmy do hotelu — zaproponował pierwszy z moich nowych znajomych — aparatem zajmiemy się później.
— Niepodobna — odrzeklem po chwili wahania — tam leżą dwie wielkie sztaby złota.
Z niedowierzaniem spojrzeli na siebie, potem na mnie. Podszedłem do aparatu, wlazłem do środka i z wielkim trudem wydobyłem złote drągi i kajdany.