Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/188

Ta strona została przepisana.

Gdyby nie zmęczenie, roześmiałbym się na widok ich zdziwienia. Patrzeli na złoto, jak kocięta na wielkiego żuka. Maleńki człowieczek starał się podnieść jedna sztabę za cieńszy koniec, jednak natychmiast wypuścił ją z rak. Inni próbowali również z tym samym wynikiem.
— Ołów, albo złoto, — rzekł jeden.
— O, to na pewno złoto! — zawołał drugi.
— Najczystsze złoto — dodał trzeci.
Patrzyli to na mnie, to na statek stojący w zatoce.
— Skądże pan przecież to wziął? — spytał mały gentleman.
— Z księżyca — odrzeklem, zanadto zmęczony, by ukrywać prawdę.
Młodzieńcy całkiem wyraźnie spojrzeli na siebie.
— Słuchajcie, panowie — dodałem — nie mam chęci teraz do rozmowy. Pomóżcie mi to wszystko zanieść do hotelu. Po dwóch na każda sztabę, przy odpoczynkach, wystarczy. Ja poniosę kajdany, i gdy wypocznę, wszystko wam wyjaśnię.
— A cóż będzie z ta maszyna?
— Nikomu tu nie zaszkodzi — rzekłem, — a zresztą niech ja djabli! Niech tam leży, póki czas przypływu nic nadejdzie.
Zdziwieni memi słowami mimo wszystko usłuchali. Wzięli łomy na plecy i zwrócili się całą procesją ku zajazdom; na samym końcu szedłem i ja, powłócząc nogami. W połowie drogi przyłączyły się do nas dwie maleńkie dziewczynki z łopatkami, potem zaś podjechał na rowerze jakiś malec, widocznie zainteresowany pochodem i zaczął pytać się, co i dokąd niesiemy. Nikt mu nie odpowiadał, on zaś odprowadziwszy nas o jakie sto jardów, zasmucił się