Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/190

Ta strona została przepisana.

— Tak, z tego samego księżyca, który widzicie na niebie.
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— No to, u djabła, co mówię.
— To znaczy, żeś pan przyleciał z księżyca?
— A właśnie. Tym samym aparatem.
Z rozkoszą spożyłem jajko, myśląc nad tem, że jeśli po raz drugi wyprawię się za Cavorem, bezwarunkowo zaopatrzę się w koszyk jaj na drogę.
Doskonale widziałem, że moi towarzysze nie wierzą ani jednemu memu słowu i uważają mnie za najbezczelniejszego blagiera w świecie. Z uśmieszkiem spoglądali na siebie, to na mnie, jak gdyby chcąc znaleźć rozwiązanie zagadki w moim sposobie sypania soli na jajko. Jednak złote sztaby dziwnego kształtu leżały przed ich oczami, jakby stwierdzając, że mnie lekceważyć nie można, niepodobieństwem bowiem byłoby je ukraść, tak, jak niepodobna ukraść domu, lub morga gruntu. Mimo to, badając wyraz ich twarzy, zrozumiałem jak trudno będzie mi ich przekonać o prawdzie słów moich.
— Przecież nie chcesz pan powiedzieć... — zaczął jeden z młodych ludzi takim tonem, jakim mówi się z upartemi dziećmi, które nie rozumieją, czego od nich chcą.
— Podaj mi, pan, z łaski swojej talerzyk ze sandwichami — rzekłem, przerywając mu.
— No, wie pan, trudno uwierzyć pańskim słowom.
— Poprostu nie chce pan powiedzieć prawdy dodał trzeci, siedzący nieopodal. — Pozwoli pan, że zapalę papierosa? — rzekł zwróciwszy się ku mnie.
Znakiem zgodziłem się i jadłem dalej. Dwóch, z nich podeszło ku oknu, rozmawiając półgłosem.