Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/29

Ta strona została uwierzytelniona.

twarda masa, wzniosła się ku górze. Kawałek płota przeleciał koło mnie i upadł. Tem się zresztą zakończył poryw burzy — wiatr się uciszał, mogłem więc zatrzymać się i zastanowić...
Wszystko uległo zmianie. Niebo przed chwilą czyste, pokryły ciemne chmury, drzewa znikły, a okolica wydawała się jakby wymieciona. Spojrzawszy na swój domek, żeby przekonać się czy stoi, zwróciłem się do zwałów drzew, w których zniknął Cavor. Poprzez obnażone z liści gałęzie przeświecał pożar jego domu.
Długo i daremnie szukałem swego towarzysza między drzewami, wreszcie, prawie pod ścianą ogrodu, wśród różnych odłamków zauważyłem ruch jakiś. Jeszcze nie zdołałem dojść do tego miejsca, gdy zprzeciwka wysunęła się ciemna postać na cienkich nóżkach, podając mi swe okrwawione ręce. U pasa tej postaci, rozwiewały się jakieś brudne łachmany odzieży.
Z początku nawet nie poznałem Cavora. Szedł z trudnością, chwiejąc się i przecierając zalepione błotem oczy. Gdy się zbliżył, z przykrością patrzyłem na poranioną twarz, zdarte ubranie i drżące, krwią oblane ręce. Z tem większem zdziwieniem usłyszałem pierwsze słowa.
— Powinszuj mi pan! — mówił przerywanym głosem. — Powinszuj pan!
— Winszować? — zawołałem — i czegóż winszować?
— Nareszcie rozwiązałem zadanie!
— Jak to? Co to był za wybuch?
Poryw wichru nie dał mi dobrze usłyszeć słów jego, zrozumiałem jednak, że nie uważa za wybuch