Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/87

Ta strona została przepisana.

każe się gdzieś tak lekkomyślnie zgubiony aparat. Z pod ziemi dobywały się dźwięki i szumy, jakieś tajemnicze pobijania metalem o metal, uderzenia młotów... Raz do nas doleciał jakby gwar oddalonego tłumu; jednak nie mogliśmy się odważyć aby wejść gdzieś wyżej i zbadać przyczyny. Wogóle, gdyby nie te wszystkie dźwięki, gdyby nie głód i ogarniające nas zmęczenie, pełzanie to wydawałoby się nam fantastycznem majaczeniem o cudownych barwach.
Wyobraźcie sobie tylko: nad głową — splątane i nieruchome sklepienie kolczastych gałęzi; pod nami — gruby i miękki kobierzec jaskrawo czerwonych mchów, usiany blaskami słonecznych promieni, falujący szybkością ciągłego wzrostu; co raz napotykaliśmy się na korzenie olbrzymich grzybów, najdziwniejszych kształtów, często pękających i osypujących nas pyłem; gdzie niegdzie pojawiają się nowe, cudownie barwne rośliny, których same kielichy wielkości palca — istne cacka ze szkła kolorowego. A wszystkie te cuda zalane jaskrawem światłem słońca, nad niemi zaś miejscami widnieje ciemno siny przestwór nieba, na którym mimo dnia lśnią rozsłane gwiazdy! Zadziwiające! Nawet kształty i rodzaj głazów inny niż na ziemi. Nawet wrażenia fizyczne nowe i niezwyczajne!

A szum jakichś maszyn, huk uderzeń młotów — objawy rozumnej pracy — bezustannie się rozlegają. W chwilę potem dołączył się do nich ryk jakichś olbrzymich zwierząt!