Strona:PL Herbert George Wells - Podróż w czasie.djvu/137

Ta strona została przepisana.

łem podskakiwać w górę i chwytać na dół konary jeszcze żywe na drzewach. Bardzo prędko roznieciłem dymiący ogień z zielonych gałązek i suchego chróstu, i mogłem sobie w ten sposób oszczędzić kamfory.
Wróciłem do Uiny: leżała koło mojej stalowej maczugi. Nie żałowałem wysiłków, aby ją ocucić, lecz leżała wciąż jak martwa. Nie mogłem nawet dla własnego spokoju przekonać się czy jeszcze oddycha.
Teraz dym szedł prosto na mnie. Pod działaniem jego ociężałem, zacząłem tracić siły. Nadomiar złego w powietrze było przesycone kamforą. Ognia nie potrzebowałem wcale zasilać przez jaką godzinę. Czułem się bardzo zmęczonym po trudach, i usiadłem. A las wcziąż był pełen usypiającego szumu, którego nie rozumiałem. Wiedziałem tylko to, że mi głowa na ramiona opadła...
Otworzyłem oczy. Ciemność dookoła... Morloki wyciągają ręce, sięgają po mnie. Odtrącając ruchliwe ich palce, macałem po kieszeniach, szukałem zapałek: przepadły! Wtedy obskoczyli mnie po raz drugi. Odrazu zrozumiałem co się stało. Spałem; ogień mój zagasł... i cała gorycz śmierci ogarnęła duszę. Las pełen był spalenizny z płonących drzew. Pochwycony za szyję, za włosy, za ręce, staczałem się w dół. Było to niesłychanie okropnem czuć na sobie w ciemności miękkie oślizgujące się dotknięcia tych istot. Czułem się jakby w ogromnej jakiejś