Lecz wraz z możliwością szybkiego odwrotu wróciła mi odwaga. Patrzyłem teraz z większą ciekawością a mniejszą trwogą na ten świat dalekiej przyszłości. W okrągławym otworze, wysoko w murze najbliższego domu, ujrzałem grupę osób ubranych w kosztowne, jedwabiste szaty. Zobaczywszy mnie, twarze swe ku mnie zwrócili.
Wtedy usłyszałem zbliżające się głosy. W zaroślach około białego sfinksa migały się ramiona i głowy biegnących ludzi. Jeden z nich ukazał się na ścieżce, wiodącej prosto na trawnik. Była to mała, wątła istota — może cztery stopy wysokości — odziany w tunikę ponsową, przepasaną skórzanym pasem. Na nogach miał sandały, czy trzewiki — nie mogłem dobrze rozpoznać, łydki miał obnażone aż do kolan; szedł z gołą głową. Podczas tych spostrzeżeń dało mi się uczuć po raz pierwszy gorąco w powietrzu.
Zbliżająca się postać uderzyła mnie odrazu jako istota bardzo piękna i wdzięczna, lecz i niesłychanie wątła. Rumiana twarz przypominała ładny typ suchotników — ową piękność hektyczną, o której tak wiele słyszymy. Na widok zbliżającego się nagle odzyskałem ufność. Odjąłem ręce od machiny.