Strona:PL Herbert George Wells - Wojna światów Tom I.djvu/112

Ta strona została skorygowana.

— To zapewne początek końca, rzekł przerywając mi. — Koniec! straszny dzień Sądu Bożego! Dzień w którym ludzie błagać będą gór i skał by ich nakryły — schowały przed Twarzą tego, Który przyszedł świat sądzić!
Zaczynałem pojmować. Przestałem rozumować a podniósłszy się i położywszy rękę na jego ramieniu, rzekłem:
— Bądź pan mężczyzną. Przestrach odjął ci zmysły. Co warta religia, jeżeli nie zdoła podtrzymać nas w nieszczęściu? Pomyśl ile to razy przed tem różne trzęsienia ziemi, wojny i wulkany ludzkość nawiedzały. Czyż sądziłeś że Weybridge jest może wybrańcem boskim? Człowieku! — Niebo to nie Towarzystwo ubezpieczeń.
Przez chwilę siedział, milcząc.
— Ale jakżeż zdołamy ujść niebezpieczeńtwa, oni są niepokonani i bezlitośni...
— Może ani jedno ani drugie — odpowiedziałem. A im oni są potężniejsi, tym rozważniejszymi i ostrożniejszymi my być powinniśmy. Oto jeden z nich legł opodal niedalej jak trzy godziny temu.
— Zabity! — rzekł, patrząc dokoła. Jakże to być może, by posłaniec boży mógł być zabitym?
— Widziałem to na własne oczy. Byłem świadkiem walki.
— Co znaczy to migotanie na niebie? spytał niespodzianie.