Strona:PL Herbert George Wells - Wojna światów Tom I.djvu/146

Ta strona została skorygowana.

Edgeware było już pełne zamętu, Chalk Farm oszalałem zbiegowiskiem; lecz tu cała ludność była w ruchu. Piesi pchali się jedni na drugich, najeżdżani z kolei przez różnego rodzaju wehikuły, ciągle słychać było wołanie:
— Jazda! jazda! idą — już! idą!
Na jakimś wozie stał niewidomy człowiek w mundurze Armii Zbawienia, machał rękoma i powtarzał: Wieczność! wieczność! Głos miał ochrypły, lecz bardzo głośny, tak, że długo przez obłok kurzu słychać go było jeszcze.
Były tam niezliczone dorożki, powozy, wozy, platformy. Jakiś wóz od piwa pełen ludzi, z kołami obryzganemi krwią.
— Z drogi! z drogi! wołano!
— Wieczność! Wieczność, odpowiadał echem oddalony głos niewidomego.
Były tam zmęczone, smutne kobiety, postępujące z trudem obok dzieci, których eleganckie sukienki kurz pokrywał, a twarzyczki zamazane były łzami i brudem. Wśród tych zdarzali się mężczyźni, czasem pomagający im i wspierający je, czasem znów brutalnie egoistyczni. Obok jakiś robotnik torował sobie drogę pięściami, dalej obdarty żebrak, to znów żołnierz i ludzie w bluzach kolejowych.
Jakkolwiek jednak różnorodnym był ten tłum, jedną cechę miał wspólną, a tą był strach i ból. Jakieś zamieszanie na drodze, kłótnia o miejsce na