ogrodzie, gawędziłem z nim chwilę a potem poszedłem na śniadanie. Był to niezwykły poranek. Sąsiad mój utrzymywał, że wojsko albo weźmie do niewoli albo zniesie nieprzyjaciela.
— Szkoda, że są tacy nieprzystępni, rzekł — byłoby przecież bardzo ciekawem dowiedzieć się jak oni żyją na owym planecie i możnaby się zawsze czegoś od nich nauczyć.
To mówiąc, podał mi trochę truskawek, które z zapałem uprawiał i opowiedział o spaleniu się lasów w Links.
— Mówią, że drugi taki kochany cylinderek spadł tam. Lecz zdaje się, że jednego byłoby zupełnie dosyć. Ta historya będzie ładne pieniążki kosztowała towarzystwa asekuracyjne. — To mówiąc śmiał się wesoło. Lasy paliły się jeszcze, tu wskazał na pas unoszącego się w oddali dymu. „Choć się spalą, to jeszcze długo grunt pod niemi będzie gorący z powodu grubego pokładu igieł i torfu, jaki się tam znajduje! Potem zaczął się rozczulać nad „biednym Ogilvy.“
Po śniadaniu, zamiast zasiąść do pracy, postanowiłem zajść na błonia. Przy moście kolejowym spotkałem gromadkę żołnierzy — saperów zdaje się — ludzi o okrągłych czapkach, brudnych czerwonych kurtkach. Mieli ciemne spodnie i buty do łydek sięgające. Powiedzieli mi, że mają rozkaz nie puszczania nikogo przez most, a spojrzawszy przed siebie
Strona:PL Herbert George Wells - Wojna światów Tom I.djvu/64
Ta strona została skorygowana.