niem ich o grożącem niebezpieczeństwie. Widzieliśmy tam np. pomarszczonego staruszka z dużą skrzynką i kilkunastoma doniczkami storczyków, gniewnie przemawiającego do kaprala, który tego zabierać nie chciał. Przystanąłem i chwyciwszy go za ramię:
— Czy wiesz pan co tam jest? — rzekłem, wskazując na las, zasłaniający mieszkańców Marsa.
— Co? — odpowiedział odwracając się. — Ja właśnie tłómaczę, że to szkoda zostawiać, to jest dużo warte.
— Śmierć! zawołałem — śmierć nadchodzi! Śmierć! I zostawiając go z temi myślami, pobiegłem za artylerzystą. Na zakręcie obejrzałem się. Kapral oddalił się od niego a on stał jeszcze ze swemi doniczkami, patrząc bezmyślnie w stronę lasu.
Nikt w Weybridge nie umiał wskazać nam gdzie jest główna kwatera; cała miejscowość była w nie dającem się opisać zamieszaniu. Wozy, powozy; wszędzie najdziwniejsza mieszanina pojazdów i koni. Zamożniejsi mieszkańcy miasta, panowie w kostyumach od golfa lub wiosłowania, panie elegancko ubrane, wszystko to pakowało, uwijało się gorączkowo, wspomagane chętnie przez chłopców, nie mających nic do roboty i przyjemnie zdziwionych tem niespodziewanem urozmaiceniem niedzieli; wśród tego wszystkiego zaś miejscowy pastor odważnie odprawiał nabożeństwo i słychać było wciąż dzwonek z jego pobliskiego kościoła.
Strona:PL Herbert George Wells - Wojna światów Tom I.djvu/96
Ta strona została skorygowana.