szedłem przez most na Serpentynie[1]. Głos stawał się coraz wyraźniejszym, choć ponad dachami domów nic prócz jakiegoś dymu widać nie było.
Ulla! ulla! ulla! jęczał głos, zdając się iść ku mnie od strony Regent Parku. Ton jego rozpaczliwy oddziałał na mnie, uczułem się niezmiernie znużonym, głodnym i spragnionym nanowo.
Południe już przeszło. Po co ja wędruję tak sam po tem mieście umarłych? Dlaczegóż to jestem sam, podczas kiedy Londyn cały leży w śmiertelnym całunie? Uczułem się okropnie nieszczęśliwym. Zacząłem rozmyślać nad truciznami w aptekach i trunkami w sklepach, przypomniały mi się owe dwie spotkane na śmierć spite istoty, które same zdaje się jedynie były ze mną w mieście.
Strudzony, głodny dostałem się do jakiejś restauracyi, gdzie znalazłem trochę pożywienia i napoju, a posiliwszy się usnąłem na starej włosiem krytej sofie.
Obudziło mię znów owo zadziwiające wycie ulla! ulla! ulla! Zmrok już zapadał, zabrałem w kieszeń trochę sucharków i poszedłem różnemi ulicami aż do Regent‑Parku. Tam, ponad drzewami ujrzałem kaptur jednego z Marsowych olbrzymów i przekonałem
- ↑ Dopływ Tamizy.