Gdyby kto tak wówczas uniósł się balonem i z góry spojrzał na będący w dole krajobraz, to ujrzałby naprzód całą sieć ulic, domów, kościołów, placów, ogrodów — już opustoszałych — rozpostartych na południu nakształt olbrzymiej mapy. W Ealing, Richmond i Wimbledon wydałoby się, że jakieś olbrzymie pióro poplamiło mapę tę atramentem. Stale i ciągle każda czarna plama rosła i rozszerzała się, wyciągając ramiona w tę i ową stronę, to opierając się o jakieś wywyższenie gruntu, to znów natrafiwszy na niespodziewany spadek, przelewając się w dolinę, zupełnie tak, jak kleks atramentu rozlewa się na bibule.
Dalej, po za niebieskiemi wzgórzami, uwijali się błyszczący synowie Marsa, spokojnie i systematycznie rozścielając swoją trującą chmurę, to na ten kawałek kraju, to znów na inny, lub usuwając ją strumieniami pary, gdy dokonała zamierzonego dzieła. Celem ich było nie tyle zniszczenie, ile kompletne rozprzężenie istniejącego porządku i zniweczanie wszelkiego oporu. Każdą napotkaną prochownię wysadzali w powietrze, przecinali druty telegrafów i przerywali tory kolejowe. Obezwładniali ludzkość, lecz nie mieli widocznie zamiaru rozszerzać pola swej działalności, gdyż nie wkraczali w środkową część miasta przez cały ten dzień. Być może, że w Londynie znaczna część osób pozostała przez poniedziałek rano
Strona:PL Herbert George Wells - Wojna światów Tom II.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.