kręcane ciała okryte jego całunem. Powstają one, chichoczą, stają się coraz bledsze i brzydsze, i budzę się drżący i zmordowany.
Jadę do Londynu i widzę tam gorączkowo uwijające się tłumy na Fleet Street i Strandzie i wydaje mi się, że to tylko duchy z przeszłości, upiory pokutujące w umarłem mieście, ironia życia w zgalwanizowanem ciele. I dziwnie jeszcze przedstawia mi się widok z Primrose Hill, który w ostatnim rozdziale opisałem, pełen domów, pałaców, pełen uwijających się ludzi i ich gwaru, z turystami przypatrującymi się machinie Marsyjczyków, stojącej tam dotąd, widok, który mimowoli zawsze porównywać muszę z tym, jaki widziałem oświecony wschodzącem słońcem, odrzynający się twardo i milcząco na tle nieba w tym ostatnim dniu wielkiej wojny...
Najdziwniejszem ze wszystkiego jest jednak trzymać znów w dłoni rękę mojej żony i myśleć, że tak ja jak i ona mieliśmy się już za umarłych.