później zaś słyszałem zatrzaśnięcie drzwi. Nie wiem jednak co to byli za ludzie ani co się z nimi stało. Nazajutrz bowiem nikogo już widać nie było. Przez cały ranek poniedziałkowy „czarny dym“ posuwał się wolno ku rzece, coraz bliżej nas i zwrócił się dopiero w kierunku drogi za domem, który nas osłaniał.
Jeden z Marsyjczyków ukazał się około południa, uśmierzając złowrogą materyę strumieniem mocno ogrzanej pary, która z sykiem uderzała mocno o chłodne ściany, spękała wszystkie szyby, których się dotknęła a pastorowi sparzyła rękę w chwili, gdy wyszedł z frontowego pokoju. Kiedy wreszcie przebrnęliśmy zalane dolne pokoje i wyjrzeli na świat, cała okolica północna wyglądała jakby na nią spadła nawałnica czarnego śniegu a od strony rzeki widać było niczem nie dającą się wytłomaczyć czerwoność, mieszającą się z ciemnym kolorem łąk wypalonych.
Czas jakiś nie zdawaliśmy sobie sprawy o ile ta zmiana dotyczy naszego położenia, byliśmy tylko zadowoleni, że pozbyliśmy się obawy „Czarnego dymu“. Później jednak spostrzegłem, że nie będąc już oblężeni, możemy wyjść. Jak tylko więc zrozumiałem, że droga do ucieczki otwarta, zaraz zacząłem marzyć o tem by działać. Lecz pastor był wciąż nierozsądnie apatyczny.
— Jesteśmy bezpieczni tutaj! zupełnie bezpieczni.
Strona:PL Herbert George Wells - Wojna światów Tom II.djvu/29
Ta strona została skorygowana.