— Tak! — ale co to jest?
— Mieszkaniec Marsa! — odrzekł pastor.
Nasłuchiwałem znowu.
— To nie tak, jak było z „gorącym promieniem,“ rzekłem, i przez pewien czas sądziłem, że jedna z ich wielkich maszyn wojennych natknęła się na dom, w którym schowaliśmy się, tak jak poprzednio widziałem, że druga rozbiła wieżę kościoła w Sheperton.
Położenie nasze było tak dziwne i do zrozumienia trudne, iż przez jakieś trzy do czterech godzin t. j. dopóki dnieć nie zaczęło, siedzieliśmy prawie bez ruchu. Potem dopiero światło dostało się nie przez okno, które pozostało ciemnem, lecz przez trójkątny otwór pomiędzy belką, a kupą gruzu w ścianie za nami. Teraz ujrzeliśmy dopiero trochę wyraźniej wnętrze miejsca, w którem znajdowaliśmy się.
Okno zostało wypchniętem i zupełnie zatkanem całą massą ziemi ogrodowej, która przysypała stół, na którym siedzieliśmy i leżała jeszcze u naszych stóp. Nazewnątrz ziemia piętrzyła się wysoko ponad domem, u samej góry wysadzonego okna widać bowiem było wyrwaną rurę wodociągową. Podłogę zaścielały skorupy potłuczonych garnków, drugi koniec pokoju, czy kuchni, w którym siedzieliśmy, był zawalony wraz z resztą domu, który widocznie runął cały.
Gdy się lepiej rozjaśniło, ujrzeliśmy przez otwór w ścianie postać Marsyjczyka, który tu widocznie
Strona:PL Herbert George Wells - Wojna światów Tom II.djvu/36
Ta strona została skorygowana.