ny był zielonem światłem pochodzącem od wyrobu glinu. Obraz był jedną przestrzenią zielonego światła i poruszających się w niem kształtów czarnych, wszystko bardzo dla oka męczące. Pomiędzy tem wszystkiem zaś uwijały się nietoperze nic sobie z tego wszystkiego nie robiąc. Pełzających Marsyjczyków wcale już widać nie było z za niebieskiego kopca, a jedna z machin wojennych ze skurczonemi i złożonemi nogami stała w kącie wielkiego dołu. Aż nagle z pośród huku machin wydobył się dźwięk podobny do głosów ludzkich, których ja wszakże z początku wcale za to, czem były, brać nie śmiałem.
Podpełzłem bliżej, aby się lepiej przypatrzeć tej machinie wojennej i przekonać ostatecznie, że w kapturze jej siedzi Marsyjczyk. W miarę usuwania się zielonych płomieni widziałem dobrze jego oleistą powłokę i błyszczące oczy. I nagle usłyszałem krzyk i ujrzałem długie ramię, sięgające przez ramię machiny do owej klatki, która wisiała na jej plecach. Potem coś — coś trzepoczącego się gwałtownie — uniosło się wysoko w powietrzu i czarna zagadkowa sylwetka opadła nagle na dół, a wtedy przy zielonem świetle poznałem, że to jest człowiek. Przez chwilę dobrze go było widać. Był to dość otyły, czerstwy w średnim wieku mężczyzna, który parę dni temu spacerował jeszcze zapewne po świecie bożym, jako jednostka nie pozbawiona pewnego znaczenia. Wi-
Strona:PL Herbert George Wells - Wojna światów Tom II.djvu/60
Ta strona została skorygowana.