plamami żółtego janowcu, Czerwonego Ziela nie było wcale, a gdy tak przekradałem się z wahaniem, słońce zeszło, zalewając wszystko światłem i życiem.
Idąc, napotkałem w kałuży pod drzewem cały rój skrzętnych żabek. Stanąłem, aby im się przyjrzeć, a ta ich niezłomna wola utrzymania się przy życiu była mi nauką. Niebawem jednak odwróciłem się, doznając uczucia, że ktoś patrzy na mnie i spostrzegłem coś pełzającego między krzakami. Podszedłem by się temu bliżej przypatrzeć, a postać podniosła się i stanął przedemną człowiek w duży nóż uzbrojony. Zbliżałem się doń powoli a on stał nieruchomy i niemy, przypatrując mi się uważnie.
Podszedłszy bliżej, zauważyłem, iż ubranie miał równie jak i ja brudne i podarte, wyglądał jakby go wyciągnięto z rynsztoka. Włosy czarne spadały mu na oczy, twarz miał ciemną i brudną, policzki zapadłe tak, że z początku nie poznałem go.
— Stój! krzyknął, gdy znalazłem się na parę kroków od niego. Stanąłem. Głos miał ochrypły. „Zkąd przychodzisz?“ zapytał.
— Z Mortlake. Byłem zasypany gruzami koło przepaści wyoranej cylindrem Marsyjczyków; wydostałem się i uciekłem.
— Tu w okolicy niema pożywienia; rzekł. To moja dziedzina Tu żywności wystarczy tylko dla jednego. W którą stronę idziesz pan?
Strona:PL Herbert George Wells - Wojna światów Tom II.djvu/87
Ta strona została skorygowana.