nierowie, przybywa ich coraz więcej, tych zielonych gwiazd. Przez ostatnie pięć dni nie widziałem wprawdzie nowych; lecz zapewne spadają gdzieś indziej. Niema ratunku. Jesteśmy zwyciężeni, pobici!
Nic nie odpowiedziałem, siedząc cicho i patrząc przez siebie, napróżno starając się wymyślić coś pocieszającego.
— To nie jest wojna, mówił artylerzysta.
— To nigdy wojny nie było, tak jak nie może być mowy o wojnie pomiędzy mrówkami a ludźmi.
Nagle przypomniała mi się noc spędzona w obserwatoryum.
— Po dziesiątym wystrzale nie strzelali więcej, przynajmniej do czasu kiedy pierwszy cylinder spadł na ziemię.
— Co my tam możemy wiedzieć! — rzekł artylerzysta. — Ja tłómaczyłem mu, on pomyślał, potem rzekł. — Mogła popsuć się im owa armata. Ale cóż to wszystko znaczy, naprawią ją. A zresztą zwłoka nie powstrzyma końca. To zupełnie tak samo jak ludzie i mrówki. Mrówki budują swoje siedziby, żyją w nich, prowadzą wojny, odbywają rewolucye do czasu, w którym nie przeszkadzają ludziom. Kiedy zaś ludzie potrzebują je usunąć, usuwają bez najmniejszej przeszkody. Ot! na co nam przyszło! Zupełnie jak mrówki, tylko, że...
— Że co? — spytałem.
Strona:PL Herbert George Wells - Wojna światów Tom II.djvu/90
Ta strona została skorygowana.