gocą nasze okręty, machiny, armaty, miasta i wszelką organizacyę społeczną. A potem zjedzą nas.
Gdybyśmy byli tej wielkości, co mrówki, moglibyśmy ocaleć. Ale tak nie jest. Wszystko to jest za duże, by mogło się ostać. I to pierwszy pewnik. Wszak prawda?
Kiwnąłem głową,
— Tak, ja rozważyłem to wszystko. Dobrze, więc biorą nas tak jak jesteśmy. Taki Marsyjczyk przejdzie się tylko parę mil i wyłapie całe tłumy, uciekając. Widziałem np. jednego, który przechadzał się około Wandstworth, rozwalał domy i wybierał w gruzach co mu się podobało. Ale oni tak dłużej postępować nie będą. Jak tylko uspokoją się z naszemi armatami i okrętami, jak zniszczą nasze koleje żelazne i to wszystko co tu np. zrobili; wtedy zaczną nas systematycznie łowić, wybierać co lepszych i pakować do klatek. — Tak będzie niezadługo! Oni się jeszcze zupełnie seryo do nas nie zabrali.
— Nie zabrali?! wykrzyknąłem.
— A nie! Wszystko co się dotychczas stało, to tylko dlatego, że jesteśmy tak głupi, iż nie umiemy cicho siedzieć i uprzykrzamy im się armatami i t. p. głupstwami. Tracimy głowy i uciekamy tłumnie tam, gdzie nie jest nic a nic bezpieczniej. Teraz oni jeszcze nie potrzebują nam dokuczać. Wyrabiają
Strona:PL Herbert George Wells - Wojna światów Tom II.djvu/92
Ta strona została skorygowana.