W koniec ją ręki podrasnął trafiwszy ostrym oszczepem,
Miękkiéj; odrazu i skórę przebiła dzida kończysta,
Nawskroś szat ambrozyjskich, co same Charytki je przędły,
Blizko przy zgięciu w dłoń; polała się krew nieśmiertelna,
Strawą ci bowiem nie żyją i wina ciemnego nie piją;
To téż i krwi nie mają i nieśmiertelnemi się zowią.
Ona krzyknęła boleśnie i syna puściła na ziemię.
Jego zaś Foibos Apollon własnemi wybawia rękoma,
W piersi żelazo mu topiąc lubego życia nie zabrał.
Nad nią wrzasnął okrutnie Diomed o głosie donośnym:
„Córo Diosa powinnaś unikać walki i mordów;
Czyż to nie dosyć, że słabe niewiasty uwodzisz namową?
Zlękniesz się, chociażby tylko z daleka o niéj posłyszeć.“
Rzekł; lecz ona ze smutkiem odeszła, bo srodze cierpiała.
Iris o wietrznych nóżkach objąwszy ją z tłumu prowadzi
Boleściami zgnębioną; od krwi się skóra czerwieni.
Siedział on w chmurze zakryty z oszczepem i końmi szybkiemi.
Ona przed bratem kochanym się na kolana rzuciwszy,
Prosi usilnie by koni o złotych naczółkach użyczył:
„Ratuj mnię drogi mój bracie i twoich mi użycz rumaków,
Srodze ja cierpię na ranę przez śmiertelnika zadaną,
Syna Tydeja co teraz i z ojcem Diosem by walczył.“
Rzekła; rumaki o złotych naczółkach jéj Ares oddaje.
Ona zajmuje siedzenie w swém łubém sercu zmartwiona,
Biczem do biegu je pędzi, a one ruszyły ochoczo.
W krotce przybyły do Bogów siedziby wzniosłego Olimpu.
Tam zatrzymała konie o wietrznych nóżkach Iryda,
Z wozu wyprzęgła i strawę im ambrozyjską rzuciła.