Dwudziestu chłopów dobrał, ukrył w głębi dworu,
A gody sprawić kazał sute, dla pozoru;
Sam zaś Agamemnona i konno i woźno
Jechał witać, zasadzkę uknuwszy nań groźną.
Więc gościa tak ufnego w dom zaprosił sobie,
I z nim godując, zarżnął — jak wołu przy żłobie.
Nikt z ludzi Atrydowych niewyszedł tam cało;
Nikt z Egistowych; wszystko się wymordowało.«
Skończył — a we mnie serce pękało na ćwierci.
Siadłem, głośno szlochając i wzywając śmierci
Jak zbawienia; Heliosa nieznosiłem blasku.
A gdym się tak wypłakał, ból wytarzał w piasku —
Znowu do mnie przemówił ów staruch wróżebny:
»Pohamuj łzy Atrydo — ten płacz niepotrzebny;
Doli swej nienaprawisz łzami. Raczej siły
Zbierz, byś prędzej powrócił do ojczyzny miłej;
Może zbójcę zastaniesz; a może już katem
Stał się dla niego Orest; pogrzebiesz go zatem.«
Tak gdy mówił, męskiego w pierś wpędził mi ducha,
I, w serce bolem strute wstąpiła otucha,
Żem pytał, chcąc co więcej usłyszyć od niego:
»Już wiem, co dwóch spotkało; jakiż los trzeciego;
Czy go żywcem na morskiem pustkowiu kto trzyma?
Nietaj mi smutnej prawdy. — Mów, czy go już niema?«