Strona:PL Homer - Odysseja (Siemieński).djvu/320

Ta strona została uwierzytelniona.

Skały te zowią Bogi w swej mowie: błędnemi
Żaden ptak ni gołąbka nie przemknie nad niemi
Z ambrozyą którą niesie dla ojca Kroniona
Żeby od gładkiej skały nie była schwycona,
Lubo Zews, gwoli liczby, zawsze nową stwarza;
Tutaj niechybna zguba czycha na żeglarza:
Ciała ludzkie i belek okrętowych szczęty
Schłoną albo płomienie, albo mórz odmęty.
Jeden-li tylko okręt Argo, sławion wszędy
Gdy wracał od Ajeta mógł się przemknąć tędy;
Lecz te rafy i Arga by nieoszczędziły
Gdyby nie pomoc Hery; Jazon był jej miły.

Dalej jest dwie opoki: jednej szczyt się jeży
Aż w niebiosa, a na nim gruby obłok leży
Co nie znika ni latem, ni czasu jesieni;
I ten szczyt się nie złoci od słońca promieni;
Nań się wdrapać, lub zejść zeń, nie w ludzkiej to sile
Choćby kto rąk dwadzieścia, a i nóg miał tyle.
Głaz bowiem jak ociosan, gładki z każdej strony,
We środku ma jaskinię; otwór jej zwrócony
Ku ciemnościom Erebu — więc oną jaskinię
Okręt twój Odysseju niechaj tak ominie,
By z pomostu w ten otwór żadna niedoniosła
Strzała ciśniona ręką łucznika z rzemiosła.
W tej jamie Skilla siedzi; słychać ją z daleka
Skomli jakby miot szczeniąt, i jak one szczeka...
Okropna to poczwara i nikt jej widoku
Nie zniesie; sam Bóg nawet nie dotrzyma kroku.
Łap dwanaście szkaradnych jest u tej bestyi