Wyszedł Helios z Okeanowej toni sennej,
I ziemia zajaśniała w swej szacie promiennej —
Wtenczas łowcy w głęboki spuścili się parów,
Psy puszczono do kniei; za tropem ogarów
Autolika synowie jedną ławą idą,
Lecz Odys ich poprzedzał, długą wstrząsał dzidą,
Jakoż srogi odyniec miał tam swoją knieję —
Gąszcz taka, że ją wiater nigdy nieprzewieje,
Ani słońce przewierci, ni przemoczą słoty,
Tak gałęzie gęstemi związały się sploty,
Po nad suchemi liśćmi tego legowiska —
Snać chód mężów, psów hałas, zwierz posłyszał zbliska
Bo z gęstych chaszczów naraz porwał się, wyskoczył,
Szczeć najeżył, ślipiami iskrzącemi toczył
I tak wyszedł na łowców. Odys był na przodzie
Więc pewny, że oszczepem wskróś dzika przebodzie
Posunął się na niego. Dzik zwinniej się sprawił,
I goleń zwyż kolana srodze mu rozkrwawił
Krzywym kłem, który mięsa wydarł z niej kawałek,
Lecz kości nienaruszył; alić Odys śmiałek
Tak odyńca w łopatkę prawą pchnął dzirytem
Że grot przeszedł na wylot — dzik runął ze zgrzytem
O ziem i dech wyzionął. Syny Autolika
Obstąpili do koła rannego od dzika,
Obwięzując mu ranę; a krew co tryskała
Zamówiono. Więc do dom czem prędzej wracała
Ta wyprawa łowiecka, gdzie Autolik stary
Z synami, miał oń pieczę — i hojnemi dary
Opatrzywszy, odesłał zdrowego młodziana
Do kochanej Itaki. Tam, uradowana
Strona:PL Homer - Odysseja (Siemieński).djvu/485
Ta strona została uwierzytelniona.