Strona:PL Honoryusz Balzac-Komedya ludzka tom I 133.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

demoniczna siła. Jak gdyby po nagłém obudzeniu zrozumiał jasno scenę, która się tu odegrała, przeklinał swoję słabość i pojąć jéj nie mógł. Prąd krwi przebiegł mu od serca do głowy, stał się znowu sam sobą i straszny, żądny pomsty, zawołał z całéj siły:
— Na pomoc, na pomoc!...
Pobiegł do taśm od dzwonków i targał tak silnie, że pękały lub wydawały nigdy nie słyszane dźwięki. Cała służba zbudziła się nagle. A on krzycząc ciągle, otworzył wszystkie okna na ulicę i wołał żandarmów, podniósł pistolety i strzelał na wiatr, ażeby przyśpieszyć ich przyjazd, pobudzić sąsiadów. Psy wówczas poznały głos swego pana i zaczęły szczekać, konie rżały i biegały. Wpośród téj cichéj nocy stał się zamęt okropny. Zbiegając ze schodów, ażeby gonić córkę, generał ujrzał przestraszoną służbę nadchodzącą ze stron wszystkich.
— Moję córkę! Helenę porwano! Biegnijcie do ogrodu. Pilnujcie ulicy! otwórzcie żandarmeryi. Gońcie mordercę.
Ruchem pełnym wściekłości zerwał łańcuch psa podwórzowego.
— Helena! Helena! — wołał za nim.
Pies podskoczył jak lew, zaszczekał gwałtownie i rzucił się w ogród tak szybko, że generał nie mógł biedz za nim. W téj chwili tentent koni dał się słyszéć na ulicy, pobiegł sam otworzyć.
— Brygadyerze — zawołał — przetnij drogę mordercy pana de Mauny, ucieka przez moje ogrody. Prędko otoczcie miejscowość, a ja przeszukam pola, ogrody, domy. Wy zaś — dodał zwracając się do swoich ludzi — pilnujcie ulicy i całéj drogi od rogatek do Wersalu. Naprzód wszyscy!
Pochwycił strzelbę, którą przyniósł mu kamerdyner i rzucił się w ogród, wołając na psa:
— Szukaj!
Okropne szczekania odpowiedziały mu z oddali, a on biegł w stronę, zkąd zdawały się dochodzić skowyczenia psa.
Do siódméj godziny rano trwały poszukiwania żandarmów, generała, jego służby i sąsiadów. Wszystko było bezskuteczne. Pies nie pokazał się więcéj. Generał wycieńczony znużeniem i już zestarzały zmartwieniem, powrócił do tego salonu, który wydał mu się teraz pustkowiem, chociaż było tam troje młodszych dzieci.
— Byłaś bardzo zimną dla córki — wyrzekł, spoglądając na żonę — I oto wszystko, co nam po niéj zostało — dodał wskazując na krosienka, gdzie widać było kwiatek zaczęty. — Ona była tutaj przed chwilą, a teraz stracona... stracona...
Płakał, ukrył twarz w dłoniach i pozostał przez chwilę milczący nie śmiejąc spojrzéć na ten salon, który niedawno był dla niego obrazem domowego szczęścia. Brzaski jutrzenki walczyły z gasną-