Strona:PL Honoryusz Balzac-Komedya ludzka tom V 070.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

to Anglicy go więżą, zabiłby, jestem pewien, pod lada pozorem, najlepszego z aldermanów podróżującego dla przyjemności.
— Jedźmy, jedźmy! — zawołał Genestas otrząsając się z głębokiego zajęcia, z jakiém słuchał opowiadania lekarza — jedźmy prędko, chcę widziéć tego człowieka.
I obaj jeźdźcy puścili się dobrym kłusem.
— Drugi żołnierz — zaczął znowu Benassis — jest-to jeszcze jeden z tych żelaznych ludzi, jakiemi się armie cesarskie szczyciły. Żył, jak żyją wszyscy żołnierze francuzcy, naprzemian zwycięztwy i ranami, cierpiał wiele i zawsze wełniane tylko epolety nosił. Wesoły z usposobienia, kocha do fanatyzmu Napoleona, który mu dał krzyż pod Walontyną. Prawdziwy Delfińczyk, umie chodzić koło własnych interesów, to téż ma emeryturę i pensyę legionisty. Nazywa się Goguelat, służył w piechocie w 1812 r. Pod pewnym względem jest on niby gospodynią Gondrin’a. Obaj mieszkają razem u wdowy po wędrownym handlarzu, któréj oddają pieniądze, a poczciwa kobiecina żywi ich, ubiera, opiera i dba o nich jak o własne dzieci. Goguelat jest tu rodzajem chodzącéj poczty. Zbiera wszystkie nowiny z kantonu i rozpowiada je na wieczornicach, co mu ustaloną sławą opowiadacza zjednało; to téż Gondrin uważa go za cóś wyższego. Gdy Goguelat mówi o Napoleonie, jego towarzysz zdaje się z poruszenia ust zgadywać wyrazy. Jeżeli przyjdą dziś na wieczornicę, która się w mojéj stodole odbędzie, i jeżeli nam się uda widziéć ich tak, abyśmy sami widziani nie byli, to pana tym zajmującym dosyć obrazkiem uraczę. Ale otóż i przy rowie jesteśmy, a mego przyjaciela pontoniera nie widać.
Lekarz i komendant obejrzeli się uważnie dokoła, ale zobaczyli tylko rydel, taczki, wojskowy surdut Gondrina, leżące przy stosie czarnego błota; nigdzie zaś śladu człowieka, na żadnéj z mnóstwa kamienistych dróżek zacienionych po większéj części krzakami.
— Nie może być ztąd daleko. Hej! Gondrin! — zawołał Benassis.
W téj chwili Genestas dojrzał dym z fajki unoszący się wśród zarośli i ukazał go lekarzowi, który wołanie powtórzył. Wnet téż stary pontonier wychylił głowę, poznał mera i ruszył ku niemu wązką ścieżynką.
— No i cóż tam, mój stary! — krzyknął Benassis, przykładając do ust dłoń złożoną, niby trąbkę akustyczną, masz tu oto towarzysza, Egipcyanina, który cię chciał zobaczyć.
Gondrin podniósł prędko głowę ku Genestasowi i obrzucił go tém spojrzeniem głębokiém i badawczém, jakiego nabywają starzy wojacy skutkiem częstego stykania się oko w oko z niebezpieczeństwami i skutkiem wprawy w szybkie rekognoskowanie. Ujrzawszy