nie dał. Postanowiłem tedy, sam zbadać tego pana Benassisa, o którym mi tyle pięknych rzeczy prawiono, zanim mu mego malca powierzę. Teraz...
— Dosyć — przerwał lekarz. — Więc to jest pańskie dziecko.
— Nie, mój kochany panie, nie! Aby panu wytłómaczyć tę tajemnicę, musiałbym opowiedziéć ci całą historyą, w któréj nie gram roli zbyt pięknéj; ale pan odsłoniłeś mi swoję przeszłość i ja téż przed tobą moję odsłonić mogę.
— Poczekaj komendancie — rzekł lekarz wołając na Jacentę, aby mu herbatę podała. — Widzisz pan, wieczorem, gdy wszyscy zasypiają, ja spać nie mogę. Smutki moje i wspomnienia opadają mnie, przygniatając swoim ciężarem: usiłuję się więc otrząsnąć z nich za pomocą tego napoju. Sprowadza mi on rodzaj oszołomienia nerwowego i sen, bez któregobym żyć nie mógł. — Cóż! nie dasz się pan na filiżankę namówić?
— Nie — odparł Genestas — wolę już pańskie wino.
— Jacento! — rzekł Benassis do wchodzącéj służącéj. — Przynieś proszę wina i biszkoptów.
— Podchmielimy sobie na noc — dodał zwracając się do gościa.
— Ten napój musi szkodzić panu na zdrowiu — rzekł ten-że.
— Sprawia mi straszne podagryczne bóle, ale nie byłbym w stanie pozbyć się tego nawyknienia; jest mi ono zbyt słodkiém, bo mi daje co wieczór parę chwil takich, podczas których życie mi nie cięży. No! słucham pana! Opowiadanie twoje zatrze może silne wrażenie wspomnień, jakie przed chwilą wywołałem.
— Po odwrocie z Moskwy — zaczął Genestas, stawiając pustą szklankę na kominku — batalion mój zatrzymał się w małém polskiém miasteczku. Pokupowaliśmy tam konie na wagę złota, jak to mówią, i kwaterowaliśmy tam aż do powrotu cesarza. A no dobrze. Ale muszę panu powiedziéć, że miałem wtedy przyjaciela. Podczas odwrotu nieraz on poświęceniem swojém uratował mi życie; krótko mówiąc był dla mnie jak brat najlepszy, a nazywał się Renard i był sierżantem. Mieszkaliśmy razem w domu, a raczéj w szczurzéj norze, z drzewa skleconéj, gdzie trudno-by było konia postawić, a gdzie się cała rodzina mieściła. Chałupina ta należała do żydów, którzy w niéj trzydzieści sześć handlów naraz prowadzili; zwłaszcza ojciec całéj téj gromady, stary, przebiegły żyd, doskonałe na naszych nieszczęściach interesa robił. Ci ludzie żyją w niechlujstwie, a umierają w złocie; taka to już ich natura. Całe to żydowskie gniazdo mieściło się w jednéj izbie, brudnéj, stęchłéj, wilgotnéj. Dzieciaków tam było co nie miara, a między niemi dziewczyna, piękna, jak żydówka, kiedy jest czysta i nie ruda. Miało to siedemnaście lat, oczy czarne jak aksamit, rzęsy czarne niby ogony
Strona:PL Honoryusz Balzac-Komedya ludzka tom V 171.jpeg
Ta strona została uwierzytelniona.