Strona:PL Hugo Zathey - Antologia rzymska.djvu/154

Ta strona została przepisana.

Więc lub ożenią po wierzbach podniośle
Młodziuchne płonki, swe wina,
I co okwitsze krzepi latorośle,
A co podlejsze obcina;
To sobie patrzy, jak po bujnej łące
Hasają trzody ryczące;
Tu zlewa miody do świeżuchnych kadzi;
To runa z owiec gromadzi.
Kiedy znów jesień pysznie zamigoce
W dojrzałe sadu owoce,
Jakże się cieszy rwąc grusze dokoła,
Dusząc jagodę rumianą,
Że dary świetne opiekuni sioła
I bogi leśne dostaną!
Czasem pod jodłą używa ochłody.
Darń mu za jędrne wezgłowie,
A przełyskują skróś po skałach wody,
Wabią się w lasach ptaszkówie
I szum strumieni senliwy, daleki,
Że same lipną powieki.
Nuż gdy ku zimie rok już Jowiszowy
Miewa dni śnieżno, to mgławe,
Na dzikie wieprze rozpoczyna łowy,
Psami je szczuje w obławę;
Znowu leciuchne rozpościera sieci,
Łakome sidli kwiczoły;
Lękliwy zając, to żuraw mu wleci,
Połów dzień po dniu wesoły!
Któż chorobliwych smutków nie rozpłoszy
Pośród takowych rozkoszy?
Cóż, jeśli w domu gospodarza żona,
Którą srom, statek zaszczyca,
Istna Sabinka słońcem opalona,
Powszednich znojów spólnica,
Nanieci ognia na powrót mężowi,
A gdy się rzeźwi pomału,
Sama nawiedza dobytek swój krowi,
Z wymion udoi nabiału,
Swojskiego wina przyniesie postawek
I niekupionych potrawek!
Ni tak smakują ostrygi z Lukryny,
Ni ryb wymyślnych rodzaje,
Jakie nam Kol przez morskie głębiny
Na włoskie brzegi podaje,
Ni afrykańskie ptactwo tak posili,
Ani jarząbek Achiwa