Strona:PL Ibsen - Brand.djvu/46

Ta strona została przepisana.

Ja dbam o wszystko, jak to będzie,
Lecz tylko wówczas, gdym w urzędzie.

(znika)
Przed chatą, na wyskoku lądu.
Pełnia dnia. Fiord spokojny, błękitny. AGNIESZKA siedzi na wybrzeżu. Bezpośrednio potem wchodzi BRAND.

BRAND: Umarł... Cicho idzie stąd,
Z jasnem licem i bez troski,
Jakby go tam sąd już boski
Nie miał czekać, straszny sąd!
Jak ta śmierć w promienny dzień
Przeinacza mroczny cień!
Nie znał grzechu swego treści,
Tyle tylko, co się mieści
W jego nazwie, tylko tyle,
Ile człek, żyjący w pyle,
Domacać się może winy
Swoją ręką; śmierć dzieciny
Tylko widział, nic poza tem!
Lecz tych dwojga, którzy z światem
Są związani, co w tej chwili
Pełny trwogi wzrok wlepili
W jego oczy, jak na dachu
Owe ptaki, w wielkim strachu
W krzywdę swoją zapatrzone —
Te istoty biedne, płonę,
Tak bezmyślnie, tak bezradnie
Nie wiedzące, co wypadnie,
Czy nie czeka ich ta sama
Dzisiaj dola, straszna, głucha —
Te stworzenia, którym w ducha
Taka wżarła się dziś plama,
Że ni stal jej nie wywabi