Strona:PL Ibsen - Brand.djvu/53

Ta strona została przepisana.

Wciąż słuchała jakby okiem...

(zbliża się do niej)

Czyż, dziewczyno, brzegu linje
Tak zajmują cię tu ninie?
AGNIESZKA: (nie odwracając się)
Ni ten brzeg, ni lądu ścieg —
Jeden, drugi we mgłach legł!
Rozleglejszy widzę krąg,
Pełen wiosny, pełen łąk,
Pełen mórz i pełen rzek,
Skąpan w złotych blaskach słońca!
Hen! Od końca aż do końca!
Góry żagwią się woddali,
Jakaś łuna gdzieś się pali,
Gaśnie, znika!... Tam bez miary
Lśni się pustyń piasek szary,
Palmy, w jasne mknąc sklepienie,
Rozrzucają długie cienie,
Życiu zbrakło wszelkich tchnień,
Cicho, jak w stworzenia dzień,
A ja słyszę jakieś głosy —
Snać mi rozkaz ślą niebiosy,
Że na szale — to nie kłam! —
Wszystko, wszystko rzucić mam,
Iż czyn trudny spełnić muszę,
W świat ten nową przelać duszę...
BRAND: (porwany jej zapałem)
Cóż tam widzisz więcej jeszcze?
AGNIESZKA: (składa ręce na piersiach)
Czuję tutaj jakieś dreszcze,
Jakiś strumień sił obfity,
Jakieś błyski, jakieś świty!
Snać rozszerza się me wnętrze:
Brzmią mi głosy, iże muszę