się wieś syryjska, jej błotnista droga i nędzne domki beduinów. Wszystko wydawało mi się puste i pozbawione życia. Zanim wzrok mój spoczął na czemś, chwytałem się za serce i powtarzałem: «Nie mam pasa... nie mam złota...» I znowu dławił mnie ból.
Dziecko arabskie, jadące okrakiem na ośle, wyminęło mnie, ciągnąc na sznurze wielbłąda objuczonego po obu stronach grzbietu. Brzydota tego zwierzęcia, o potwornem spojrzeniu węża, przeraziła mnie. Nieco dalej spotkałem beduina z czarną brodą, ciemną opaloną twarzą i dzikiem spojrzeniem. Zatrzymał się, zadał pytanie, którego nie zrozumiałem, i znikł, pozostawiając miłe wrażenie, gdyż głowę miał podobną do pięknej głowy wuja Kozmy.
Niebawem znalazłem się we wsi, o prymitywnych domostwach, gdzie mężczyźni, siedzący na ziemi, heblowali drzewo, posługując się rękami i nogami. Kobiety, w czarnych łachmanach, brudne z zasłoniętemi twarzami, prawdziwe straszydła — kręciły się z dzbanami na głowie, podczas gdy wychudłe i wymizerowane dzieciaki bawiły się w błocie i darły, jak djablątka.
Przed piecem, zbudowanym z gliny, do połowy zapadniętym w ziemię, stał jakiś człowiek i wyjmował niewielkie placki z mąki. Pachniało tu surowem ciastem.
Wychodząc ze wsi, zauważyłem, że jakiś pies idzie za mną. Zatrzymałem się, on także przystanął. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Był duży i posiadał szarą sierść, tak jak wilk. Ale biedaczysko nie posiadało ani godności, ani szlachetności, która mnie czarowała
Strona:PL Istrati - Kyra Kyralina.djvu/138
Ta strona została przepisana.