Strona:PL Istrati - Kyra Kyralina.djvu/152

Ta strona została przepisana.

Alep, Angora, Suwas, Erzerum i sto innych miasteczek i wsi przebiegaliśmy w czasie naszych wędrówek. Trudniliśmy się handlem. Sprzedawaliśmy salep, dywany, chustki, balsamy, leki, konie, psy, koty, wszystko przeszło przez nasze ręce, ale w chwilach nędzy ratował nas zawsze i stawiał na nogi ów dobry salep. Gdy jakiś niekorzystny interes powalił nas na drodze, biegliśmy szybko po stare imbryki. Wtedy wołaliśmy: «Salep!... Salep!» Śmieliśmy się i jazda dalej...
Śmieliśmy się, gdyż Barba Yani był nieporównanym przyjacielem; ale przyczyną niepowodzenia byłem ja, typowy niedołęga. Popełniłem setki głupstw. Przypominam sobie jedno z większych.
Ulokowaliśmy cały majątek w dwóch pięknych koniach, kupionych na jarmarku o piętnaście kilometrów od Angory. Byliśmy zadowoleni, gdyż interes należał do znakomitych. Na powrotnej drodze zapragnąłem — trochę ze zmęczenia i trochę z radości — zatrzymać się w samotnej karczmie. Noc była. Barba Yani sprzeciwił się.
— Daj spokój, Stawraki! Jedźmy do domu. Tam uraczymy się winem.
— Nie, Barba Yani... Proszę cię, wstąpmy na chwilę. Uczcimy kieliszkiem wina nasze powodzenie.
Biedak ustąpił. Przywiązaliśmy nasze konie do słupa przed karczmą. Usiedliśmy w karczmie przy oknie i zaczęliśmy oblewać dobry interes. Jeden kieliszek wina, potem drugi. Głód się odezwał. Najedliśmy się do syta, wypiliśmy kilka butelek — i Barba Yani nie gardził dobrym trunkiem. Serca biły radośnie. Śpiewaliśmy: