— Wieczór dobry, Ibrahimie.
Wziął konie za uzdy i poprowadził pod swoją chatę, niską, małą, biedną i uszkodzoną przez powodzie. Turek trudnił się łapaniem raków, pszczelnictwem i — domyślacie się, jaki był jego trzeci zawód. Wujowie zeskoczyli z koni, które starzec przywiązał za uzdy do drzewa. Następnie starszy wuj wziął Kyrę, młodszy mnie, i jak malutkie dzieci ponieśli nas przez gąszcz leśny, potem przez grząskie błoto, wzdłuż portu, aż pod sam dom, który opuściliśmy tego ranka.
∗
∗ ∗ |
Wdrapaliśmy się na pagórek. Dom był pogrążony w ciemnościach, ale zauważyliśmy odrazu, że stłuczone przeze mnie szyby, zastąpiono drewnianemi deszczułkami. Nadsłuchiwaliśmy przez chwilę: następnie wujowie wyjęli deski i dostaliśmy się do wnętrza domu.
Starszy wuj zwrócił się do nas.
— Przejdziemy przez podwórze i schowamy się w piwnicy; pozostaniemy tam aż do powrotu ojca, może nawet do rana. Zamknijcie okna i zapalcie osiem świec, posilcie się i połóżcie się spać w ubraniach. Na tej sofie. Rozumiecie, w ubraniach i nie gaście świec! Jeżeli przyjdą i postawią wam jakieś pytania, to mówcie, co wam ślina do ust przyniesie, nie będziecie długo czekać na nas! Ale nie zasłaniajcie firanek, to jest bardzo ważne... I nie ruszajcie się z sofy.
Wyszli przez okno.
Ta noc, ta straszna noc! Powolne godziny!... Żyć