Strona:PL Józef Bliziński - Dzika różyczka.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.
RÓZIA.

Gdybyś się pan był obejrzał choć raz, wtenczas nasze oczy byłyby się z sobą spotkały jak w tej chwili, i... nie byłabym już naturalnie potrzebowała... (spuszczając oczy) o! bo teraz bardzo sobie to wyrzucam, czuję całą niestosowność kroku, który musiał pana zdziwić niemało... ale bo to ty mameczko namówiłaś mnie, powinnabym mieć żal do ciebie.

DOROTA.

Moje dziecko, jeżeli ludzie mają oczy, to nie na co innego, tylko żeby na siebie patrzyli.

BRUNON.

Złote słowa.

RÓZIA.

Ale już trudno, stało się!... teraz truchleję z obawy, żeby się o tem kto nie dowiedział... Panie! pamiętaj pan, że pomiędzy nami jest tajemnica... czy mogę być pewną, że ją pan zachowasz?

BRUNON.

O tak! w najgłębszej skrytce mojego serca.

RÓZIA.

Niechże ztamtąd nie uleci, boby mnie to bardzo, bardzo zmartwiło... No, muszę uciekać, bo się boję, żeby mnie nie złapano na gorącym uczynku. (podając mu rękę) Ale do widzenia, bo przecież spodziewam się, że pan nie odjedziesz zaraz... zaczekasz, dopóki dziadzio się nie obudzi, nieprawdaż?

BRUNON.

Ale naturalnie...