ten ciemny ten dudniący potoczył mu się do stóp
snopem
po obydwu szedł blask bo to był kwadrans rosy
w rosie w blasku ptaki krakały jak podpalony las
nie wstaniesz nie będziesz mógł
złotogłów coraz wyżej słabo jaśnieje wgórze
i dobrze tak fala półkolami zalewała miasto emalją
piana u klamek i szyb i biały szum na marmurze
będzie gdzie rosnąć koralom
gdy firmament od wód oddzieli struna
smuga cienia wiotsza niż tego snu konstrukcje
na wysokości świetlany punkt świetlik ministrant frunął
na toni chyba już nic aha płatek nasturcji
ziemia dzwonna głosami dzwonnic
dźwięki w stuleciach niezmienne
sny nadranne bory sosenne
pod brzaskiem przedświtu goni
a ja gdzie jestem ja pod siecią promienistą
która pulsuje łagodnie wówczas gdy światło przygasa
leżę na złotej ikonie
na łono przyjął mnie chłodne porfirogeneta chrystus
wielkiem znużeniem rubinów opasał
rubiny nieszlifowane ciekną po dłoniach po skroni
Strona:PL Józef Czechowicz - Nic więcej.djvu/07
Ta strona została uwierzytelniona.