Duch starego wojownika, jak przykuty do tego starganego wiekiem ciała, nie mógł się z niego wyzwolić.
Nadchodziła noc, po której wracający dzień już, wedle przepowiedni lekarza, króla nie miał zastać między żywymi.
Medyk patrzał zdumiony i upokorzony, bo na tem łożu śmierci dział się cud, walka się odbywała nieprzewidywana, niewidoma, nieznana mu, życie opierało się zniszczeniu.
Łoktek powracał doń snem pokrzepiony.
Oblicze jego przybrało już dawno tę barwę trupią, bezkrwistą, wyżółkłą, która nadchodzącego zgonu czytać na niem nie dozwalała; lecz piersi się poruszały, oddech był widoczny. Zeschłe płuca odzywały się w nim jeszcze głucho i smutnie... powietrze w nich chrzęszczało.
Stojący nad chorym kanonik lekarz dał zlekka znak, aby mu spoczynku nie przerywano, i sam począł na palcach odchodzić.
Cofnął się też, ujrzawszy to, mnich Heliasz i królowa pocichu, powolnie ku drzwiom zwróciła.
Król usypiał.
Wszyscy, po dniu tym, wzruszeń pełnym, zapragnęli usunąć się do bocznej komnaty i tam czekać przebudzenia, gdyż jeszcze się go spodziewano.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Łoktek na łożu śmierci.djvu/06
Ta strona została uwierzytelniona.