Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Łoktek na łożu śmierci.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

Zamruczał coś niewyraźnie i poruszył się niespokojnie.
— Znajdziesz ludzi dobrej rady. Jaśko z Melsztyna, mąż prawy, Trepka wierny... Ziemianie, szczyty, rycerstwo dobre, dobre, ale nie oni jedni... Jest ubogi lud, jest biedny chłop... to ojczyce także nasi. Pamiętaj! Ja pomnę, gdym, z błogosławieństwem miłościwego lata powrócił z tułactwa sam, sam jeden, jak palec, nie miałem wówczas nikogo. Ziemianie nie chcieli mnie, zamiast rycerstwa szli ze mną chłopki ze siekierami Polskę budować. Szli i bili się... a dopiero po nich przyszły szczyty, a na końcu barony i hrabiowie... Chłopkom wdzięcznym być!
Spojrzał na syna.
— O chłopkach pamiętaj!
Kaźmirz skłonił głowę.
— Tarczą im bądź i opieką — szeptał król cicho — sędzią im bądź sprawiedliwym, obrońcą, oni mnie obronili...
Wtem głos coraz cichszy i słabszy szeptem niezrozumiałym utonął w piersi, i była znowu chwila milczenia.
Z bocznej izby na palcach podszedł ksiądz Wacław, nadsłuchując ostrożnie. Stanął zdziwiony, pochwyciwszy szeptanie, ręką sięgnął po kubek i przyłożył go do ust króla.
Chory wnet poczuł obcego, zamilkł, ściągnąwszy wargi, ale napój połknął chciwie.