Nim Kaźmirz miał czas spełnić rozkazanie ojcowskie, zwolna odchyliły się podwoje i w nich dziwna ukazała się postać.
Był to starzec zgarbiony z długą za pas, zrzedłą brodą siwą i czaszką wyłysiałą, na której lśniącej skórze mnogie szramy widać było... Odziany suknią tercjarską dzieci Franciszka świętego, zgrzybiały człek nie mógł już iść o swej sile...
Dwuch chłopaków, ubogo odzianych na których ramionach się opierał, wiodło go pod ręce. Twarz z oczami zakrwawionemi, pomarszczona, biała, miała wyraz niepokoju i zarazem radości... Ręce trzymał złożone, jakby szedł do ołtarza.
— Król mój! pan mój! — wołał głosem drżącym — puszczajcie mnie do niego... Niech pożegnam pana mego!
Z ust Łoktka wyrwało się:
— Jarosz... Jarosz... pójdź tu! do mnie, stary.
Potoczył się powołany do łoża drżąc cały z radości i, dopadłszy do nóg króla, płacząc ściskać je począł.
— Król mój! pan mój! a mnie do ojca mego puszczać nie chcieli — wołał. — A myśmy razem dziećmi biegali, a jam z nim był i w bojach, i na tułactwie, i w Rzymie, i po
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Łoktek na łożu śmierci.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.